Czasem wpadam w czarną dziurę. Tak było w zeszłym tygodniu.
We wtorek pojechałam do onkologicznego. Parkowanie – koszmar.
Czterdzieści minut jeżdżenia góra–dół po parkingu wielopoziomowym, zanim udało się znaleźć wolne miejsce. Wchodzę do środka i mam wrażenie, jakbym znalazła się w mrowisku. Na swoim piętrze zobaczyłam tłum: wszystkie miejsca zajęte, ludzie stojący w przejściach, jeden obok drugiego. Nawet przy szerokiej klatce schodowej – gęsto.
Na szczęście udało mi się znaleźć miejsce w mniej popularnym pokoju, klimatyzowanym, z kanapami. Nie rozumiem, dlaczego większość wybiera korytarz. Może boją się przegapić swoją kolej? Moja wizyta trwała cztery minuty.
Odebrałam lekarstwa i pojechałam na lunch z mężem.
Następnego dnia spędziłam kilka godzin przed komputerem. Przeszukiwałam internet: leki, metody leczenia w innych krajach, nowe badania. Chciałam sprawdzić, czy coś się zmieniło, czy pojawiła się inna ścieżka. Potwierdziłam tylko to, co już wiedziałam – leczenie, które mam, jest najlepsze. W Polsce i na świecie.
Ale w każdym opisie leków pojawiały się te zimne liczby: „przeżycie” – 12 miesięcy,
6 miesięcy, 18 miesięcy. Procenty, statystyki, wykresy.
Człowiek normalnie o tym nie myśli, ale kiedy patrzysz na te liczby, one wchodzą w głąb jak czarny dym. Osadzają się w umyśle i przygniatają.
Kolejne dni płynęły w marazmie. Dopiero przyjazd kuzynki zmusił mnie do działania. Trzeba było ogarnąć dom, przygotować miejsce do spania. Zająć się czymś innym.
Potem nadszedł wypał raku. To ja byłam za niego odpowiedzialna, więc pełne zaangażowanie – sto procent. Koleżanki przyjechały do mnie, korzystały z mojego pieca i doświadczenia. Siedziałyśmy na leżakach, pogoda piękna. Rozmowy, śmiech, czujne pilnowanie temperatury, wyjmowanie z pieca ceramicznych tworów. Oglądanie, podziwianie, czasem narzekanie. Wszystko niby cudowne, a ja w środku z ciężarem, który nie dawał spokoju.
Kolejny dzień: poranny marsz z bydlakiem, kawa z koleżanką, potem dzieci, wspólny obiad, zabawa z wnuczką. Wszystko piękne, a ja – bez humoru. To najgorsze uczucie: smutek, który ciągnie w dół, coraz niżej.
Weekend się kończy, dzieci wyjeżdżają, a ja wybucham płaczem. Musiałam dać upust temu przygniatającemu ciężarowi. Siedzę i ryczę, a mój mąż bezradny.
Pojechaliśmy do Ani na kawę. Kawałek ciasta ze śliwkami, trochę rozmowy – i robi się lżej. Wracamy, włączamy serial. I znowu łzy – scena, w której schorowany mąż prosi żonę do tańca. Dwoje staruszków, a razem szczęśliwi.
Wiem, że muszę coś ze sobą zrobić. Myślę nawet o lekach antydepresyjnych, ale czuję, że to nie moja droga. Powtarzam sobie: muszę być szczęśliwa. Bo mój smutek to tylko pożywka dla raka. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Ale kiedy powtarzam to kilka razy dziennie, kontroluję swoje myśli, to krok po kroku jest lepiej.
Nie chcę myśleć źle. Nie chcę czuć się tak, jak się czułam. Tym razem się udało – postanowiłam szukać tego, co sprawia mi przyjemność. Postanowiłam być w dobrym humorze, postanowiłam patrzeć pozytywnie na świat.
Tym razem się udało.
NAPISZ DO MNIE : beata.roszykiewicz@gmail.com